Przestańcie być Matkami Teresami!
W społeczeństwie istnieje tendencja do wspierania kobiet, którym jest najciężej. Za to krytukuje się szczęśliwe i pełne życia supermatki – bo albo wybiła się na kieszeni męża, albo ojca. Czy nie jesteśmy dla siebie zbyt surowe? Zastanawiam się, dlaczego kobiety, które na swoje własne życzenie robią z siebie męczennice otrzymują od nas litościwy uśmiech, a tak bardzo denerwują nas te, które mają wsparcie i nie opowiadają wszystkim jak bardzo jest im źle.
Mamy już głęboko wmurowane w naszą psychikę, że musimy dużo cierpieć, aby nas doceniono. Bo to, co przyszło nam fartem, tak przy okazji, nie było wystarczająco wycierpiane na słowa uznania. Nie wierzę, że jestem jedyną kobietą, której ten tok myślenia przeszkadza. Wydaje się on bardzo nieadekwatny w ocenianiu drugiego człowieka.
Otrzymywanie wsparcia od najbliższych nie jest zakazanym owocem. Dobrze jest, jeśli go mamy i odbierając pomoc wcale nie powinnyśmy myśleć o sobie gorzej. Cierpienie w samotności nie jest bardziej szlachetne niż cierpienie podczas picia kawy w towarzystwie drugiej osoby. Nauczmy się kochane, że postrzeganie siebie jako cierpiące to jest nasza subiektywna ocena sytuacji. Jeśli cierpimy wewnętrznie to wcale nie należy nam się więcej od życia. Możemy zwyczajnie rzucić się na fotel po męczącym dniu w pracy, nie musi być tych dni piętnaście z rzędu, abyśmy w końcu mogły usiąść w fotelu „bo nam się należy”. Kiedy słyszę od innych „musisz być kobietą z jajami” to mam ochotę powiedzieć głosem Bogusława Lindy „bo to zła kobieta była”, a potem śmiać się do rozpuku. Bo co to znaczy mieć jaja? Że mam być twarda jak facet, bo inaczej nie będę wystarczająco dobra? Mam udawać, że huśtawki hormonów mnie nie dotyczą, że mam nerwy ze stali? Gdzie mam pokazać te swoje jaja? Podczas rozmowy z szefem, czy ze studentami? Dlaczego w ogóle mam zachowywać się jak mężczyzna? Chciałabym móc być kobietą naukowcem, czuć się jak kobieta i przy okazji ratować świat dzieląc się pozytywną energią. Mogę nie mieć jaj?

Zagryzajmy zęby w odpowiednich do tego momentach – gdy staramy się awansować, sięgnąć po coś nowego, odkryć nieznane… a nie wtedy, gdy padając na twarz obieramy ziemniaki i gotujemy pomidorową. Nie cierpmy, bo tak cierpiały nasze matki, babki, czy ciotki. To było ich życie, a Wy nie jesteście zobowiązane do cierpienia z szacunku do nich. Nie doceniajcie siebie słowami „wszystko jest na mojej głowie” ponieważ to efekt Waszych wyborów, a nie osób, do których macie pretensje. Doceniajcie się, gdy mierzycie siły na zamiary i umiecie oddelegować natłok zadań do innych domowników. To dopiero jest osiągnięcie.
Znam osoby, które dobrze oceniają samotne matki, które z trudem łączą pracę z wychowaniem dziecka, a negatywnie te, które już nie są samotne, ponieważ związały się z nowym partnerem i wspólnie wychowują dzieci. Czy my naprawdę musimy mieć sine wory pod oczami, aby mówiło się o nas dobrze? Społeczeństwo krzywdząco podchodzi do osób, które są wspierane. Dlatego jedyne historie o kobietach sukcesu, które przechodzą nam przez gardło to te naszpikowane słowami „samotna”, „bez wsparcia”, „pokazała im, że potrafi”. Ten trend zmierza donikąd. Popatrzmy na Marię Skłodowską – Curie. Chociaż była pierwszą kobietą z noblem z chemii oraz jedynym podwójnym noblistą z dziedzin naukowych to miała przy sobie mężczyznę, który ją wspierał. Oczywiście, nie miała lekkiego życia i borykała się z problemami, z którymi kobiety w XXI wieku już nie muszą. Nie była jednak samotną cierpiętnicą, lecz żoną i matką, która osiągała rzeczy niemożliwe, a mimo to nigdy nie została naszą pospolitą Matką Teresą. To ona była prawdziwą kobietą sukcesu.